top of page

Gra fabularna

Czas​ Ucieka

Przedstawiamy cykl tekstów - wolnych skojarzeń inspirowanych światem gry fabularnej YesterdayToday, nad którym pracuje grupa Lans Macabre.

Oto pierwsza szóstka.

 

Yesterday​Today

Wigilia

 

               Marek patrzy w lustro i wydaje mu się, że pierwszy raz w życiu widzi swoją twarz. Nad plastikową półeczką, na której leży maszynka do golenia ojca i zbielały pędzelek - w ramie różowych żyłkowanych kafelków - spogląda na niego blady trzynastolatek z wysokim czołem poznaczonym czerwonymi krostami. Marek rozumie w nagłym olśnieniu, że będzie kiedyś dorosłym mężczyzną bez trądzika i że ta chwila jest ważna, bo pozwala mu nacieszyć się młodością, która w nim kwitnie i toruje drogę do tego wszystkiego, co zdarzy się w przyszłości.

               Może to magia świąt sprawia, że chłopak uśmiecha się do swojego odbicia, a może to dwa wielkie pudła klocków Lego, które czekają na niego na dywanie w dużym pokoju: komisariat policji i wyspa piratów, prezenty od wujka Staszka i wujka Stefana. Zdaje sobie sprawę, że sam jest stawką w ich odwiecznym pojedynku: sprytnego cinkciarza, ściganego z nielegalne ulotki i wykładowcy ze szkoły partyjnej. Potrafią dać sobie po pyskach na weselu i rywalizować w byciu lepszym wujkiem, cudem znajdując w Peweksie najdroższe prezenty, a Marek zaczyna, patrząc w lustro, rozumieć mgliście, dlaczego jeszcze przez długi czas dwóch mężczyzn będzie wrogami. Ale teraz znów upaja się przez chwilę tą myślą, że czas pędzi w cudowne nieznane i już wkrótce sam będzie się golił jak jego ojciec i żadna dziewczyna nie zaśmieje się z pryszczy na jego czole.

 

                Kiedy wchodzi z powrotem do pokoju, w którym rodzina kończy śpiewać kolędy nad rozgrzebanym karpiem w galarecie, jego uszu dochodzi słodki i natarczywy głos babci Marianny:
- Masz jakąś dziewczynę, Władek, doczekamy się jakiegoś dzieciątka?


                Siadając przy stole, zerka na starszego brata i widzi, jak Władek czerwienieje i blednie na przemian, bo przecież jest już studentem, a nigdy nie miał żadnej dziewczyny. Marek widział go kiedyś, jak w nocy przed domem żegnał się z jakimś kolegą i płakał jak baba, a tamten gładził go po twarzy. Trzynastolatek czuje, że w tym wszystkim kryje się jakaś tajemnica i że ta tajemnica za chwilę rozsadzi Władka od środka i stanie się coś strasznego, jeszcze tylko kilka słów, jeszcze kilka tyknięć zegara.
- Ma jeszcze czas na dziewczyny. Niech skupi się na nauce - mówi matka.

 

               Wujek Staszek i wujek Stefan podnoszą się od stołu, idą na papierosa przed dom, odprowadzani podejrzliwymi spojrzeniami, a Marek zaciekawiony tym niecodziennym zdarzeniem znów czmycha do łazienki i uchyla zalepione śniegiem okienko wpuszczając do środka mroźny podmuch.

- Kurwa - mówi wujek Stefan, który nigdy nie przeklina - nie zapraszaj mnie na papierosa przed dom, to niemożliwe.
- Coś spierdoliłem? - pyta wujek Staszek.
- Za płytko siedzisz. Nieważne, wyzwij mnie głośno i wracaj do środka.
- Weszliśmy idealnie, stary, w samo sedno, nie rozhermetyzowaliśmy sytuacji, Władek za chwilę pęknie.
- Mam tylko nadzieję, że nikt tu nie idzie za nami, że nikt nie wlezie z zewnątrz...

                Ktoś dobija się do łazienki i Marek, wychodząc szybko, mija się w drzwiach z Władkiem, który ma zaciśnięte wargi i jest blady jak śmierć. Zostawia go za zamkniętymi drzwiami z przymgloną szybką, słysząc gniewne pokrzykiwania mężczyzn z dworu, a potem siada na miękkim dywanie i zaczyna studiować instrukcję układania klocków. Najpierw za stół wraca wujek Stefan z marsową miną. Po chwili, nie patrząc na niego wujek Staszek, a krępująca cisza rozpływa się w wymuszonym gwarze rozmów. Chłopak słyszy też łomot własnego serca. Wie, że dzieje się coś bardzo dziwnego i nie może dać tego po sobie poznać. Jego wzrok przykuwają cztery miejsca na dywanie, wygniecione nogami krzesła, które stoi pod ścianą przez cały rok, kiedy stół nie jest przesunięty na środek pokoju. Z tym, co wydarza się dokoła jest podobnie: coś się przesunęło, coś jest nie na swoim miejscu. Władek nie wraca z łazienki...

               Nagle ktoś dzwoni do drzwi i po chwili, zatrzymywany nieśmiało przez matkę do pokoju wkracza ośnieżony bezdomny i wyrasta nad Markiem, jak przybysz z innego świata.
- Macie, dobrzy ludzie, miejsce przy stole dla znużonego wędrowca?

- Kurwa mać - wyrywa się wujkowi Stefanowi, który nigdy nie przeklina.

                                                                                                                                                                      Bartłomiej Fabiszewski

 

Grudniowy poranek

 

            

              Włosy Rose Bakers sa suche i ciepłe jak pióra skowronka. Jej głowa przyjemnie ciąży na piersi. Dłoń Steve'a wysupłuje się z miękkich pukli i sunie po piasku w poszukiwaniu paczki Cameli. Chłopak spogląda w bok, lekko podnosząc głowę, starając się nie obudzić ułożonej na nim dziewczyny. Dante siedzi kilkanaście kroków dalej przy samej wodzie, zgarbiony, wpatrzony w Atlantyk. Dante kończy piwo i odrzuca butelkę na bok. Jego dredy wyglądają z tej perspektywy, jakby na głowie przysiadł mu jeżozwierz.

               Mętny dym papierosowy w ustach i spojrznie w jasne, błękitnie niebo. Gdzieś w Miami rodzi się poranne życie. Tu na plaży czasem tylko jakiś jogger przebiegnie za plecami. Jest spokój i monotonny szum fal.

               Cień, który pada na twarz należy do Pani Boyd, nauczycielki geografii. Steve podrywa się nagle z piasku i Rose budzi się zaskoczona i zakrywa się połami bluzki.

                Pani Boyd uśmiecha się smutno. Panią Boyd wszyscy lubią, bo ma życiowe podejście i umie słuchać. I ten wygląd: pulchnego donuta w różowym lukrze. Jednak Steve nie ma pojęcia co Pani Boyd tutaj robi. Jest ostatnią osobą, którą posądzałby o węszenie, kto z uczniów imprezuje i popala jointy.

- Dante, kochanie, pozwól na chwilę - mówi Pani Boyd ciepło. A ten otrzepując się z piachu podchodzi z głupią miną, jakby nagle wyrwała go do tablicy.
- Co Pani tu robi? - pyta Steve.

                Pani Boyd ma w zwyczaju dotykać pulchnej dolnej wargi, kiedy się zastanawia. Teraz trze ją z zapamiętaniem i mruży oczy w promieniach ciepłego sońca.
- Ja już nie mogę czekać, Henry, cudem Was tu znalazłam.
- Nazywam się Steven - mówi Steve i łapie za rękę Rose, która otwiera oczy ze zdumienia i patrzy na Panią Boyd, jakby nagle wydało się, po wszystkich tych latach, że ta jest patentowaną starą wariatką.
- Czy jakoś Pani pomóc? - mówi Dante rozkładając ręce.
- W Londynie mamy 12:05. Jest 12 grudnia.
Dante wybucha śmiechem.
- Czy Pani jest na haju? Mamy obliczać teraz czas dla San Francisco?

                Pani Boyd sięga do pstrokatej plecionej torebki i wyciąga rewolwer, po którym przebiega smuga jasnego światła. Jej ręka drży.

- Co ja robię, Steve, co ja robię? - łzy płyną, jak roztopiony lukier po donucie - Ale to wszystko nie ma znaczenia, zabieram Was do domu, Henry.

Pierwsza kula uderza w głowę Rose, zanim dziewczyna zaczyna krzyczeć.

 

                                                                                               Bartłomiej Fabiszewski

Na 16-tym piętrze

 

- O Boże on chce skoczyć! – jakaś stara baba drze się z dołu wskazując na mnie palcem. Po chwili, kilku przechodniów przystaje i osłaniając oczy przed słońcem spogląda w górę.


- Nie, kurwa, wyszedłem podziwiać panoramę miasta… Może gdybyś się tak nie gapiła jak nienormalna i zadzwoniła na policję nie musiałbym tu stać?! – krzyknąłem w odpowiedzi. Jazgot klaksonów i warkot dziesiątek silników zapewne kompletnie mnie zagłuszył. A szkoda.


               Zastanawiałem się, co ludziska na dole myślą widząc gołego faceta stojącego na parapecie szesnastego piętra luksusowej kamienicy w centrum miasta. Nurtowało mnie również, kim są ci dwaj mężczyźni z bronią, którzy przed paroma chwilami wtargnęli do mojego mieszkania z wypisaną na twarzach chęcią popełnienia ciężkiego przestępstwa.

               Przede wszystkim zachodziłem w głowę, dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że ta historia zaczyna się w tak niedorzeczny i popaprany sposób?


               Dmuchał zimny wiatr przyprawiający o gęsią skórę, śnieg chrzęścił pod gołymi stopami, zaś przejmujący chłód sprawiał, że palce u nóg cierpły, podwijały się i szczypały jak diabli. Przykleiłem plecy do oszronionej, kamiennej ściany, z kolei dłońmi trzymałem się masywnego ceglanego cokołu próbując nie odpaść od fasady. Byłoby łatwiej, gdyby nie nieprzyjemne swędzenie obkurczających się jajek i ból żołędzia, który stopniowo przemieniał się w smutny, mały sopel.


- Czego ode mnie chcecie?! Może uda nam się dojść do porozumienia? – uznałem, że jedynym wyjściem z tej absurdalnej sytuacji będzie przemówienie do rozsądku napastników. Istniał cień szansy, że pozwolą mi wrócić do środka i będę miał okazję spróbować się z tego wygadać. W najgorszym wypadku zastrzelą mnie na miejscu i za parę dni zacznę od początku.


- Nie mamy, o czym gadać, co
ño! – wyraźny kolumbijski akcent i agresywne nastawienie jednego z rozmówców wyjaśniały, co nieco w kwestii możliwych opcji – musisz umrzeć pendejo.

- Ale chłopaki, na pewno jest coś co mogę dla was zrobić – nie poddawałem się.

- Możesz zdechnąć jak pies – Latynos poparł prośbę głośno przeładowując karabin.

- Jeśli ktoś wam zapłacił, żeby mnie zabić, dam drugie tyle… cholera, potroję to – ból sprawił, że ostatnie słowa ledwo wyszeptałem. Woda pod paznokciami zaczynała pęcznieć i uciskać nerwy.

- Co
ño, dymałeś moją żonę i zrobiłeś jej dziecko… zginiesz! – rozległ się terkot broni maszynowej przy akompaniamencie hiszpańskojęzycznych epitetów. Seria pocisków roztrzaskała szybę, kolejne kule trafiły w gzyms i cokół po lewej stronie. Dalsza rozmowa była niemożliwa.


No i sprawa była jasna. Po raz pierwszy w życiu przyjdzie mi spróbować swobodnego lotu i wątpliwej przyjemności roztrzaskania się o chodnik. Przy odrobinie pecha nie zabije się od razu tylko wyląduje w szpitalu podłączony do respiratora na następne kilka dni, a może i tygodni, nim Alice i John domyślą się, że coś poszło nie tak i uznają, że najwyższa pora zabrać mnie z powrotem.


Oparłem stopę o ścianę i energicznie odepchnąłem się do przodu. Rozłożyłem ramiona niczym ptak i poszybowałem głową w dół na spotkanie z zebranym u wejścia do budynku tłumem gapiów. Słyszałem krzyki i głośne westchnięcia ludzi. Lodowate powietrze agresywnie wdzierało się przez usta i nos do płuc. Strużki łez płynęły z kącików oczu. Świat stawał się coraz większy i bliższy.


Na ułamek sekundy przed uderzeniem dotarło do mnie, że nie wiem kim jestem.

 

Reszta to tylko czarna otchłań i nieznośna gorycz przebudzenia.

 

                                                                                                            Zbigniew Zych

Autostopowicz

          Pamiętam, gdy po raz pierwszy przybył do wsi. Była wiosna i wszystko wracało stopniowo do życia. Pierwsze pąki na drzewach i krzakach, pierwsze przebiśniegi i krokusy otwierające kwiaty w oczekiwaniu pierwszych, zaspanych robali, które mogłyby je leniwie zapylić. Klucze dzikich gęsi przelatujące wysoko nad dachami, od czasu do czasu lądujące na jeziorze. Było pięknie, jak to wiosną na wsi. Nie wyglądał na kogoś z okolicznych osad i nie chodzi tylko o to, że przez ten cały czas człowiek naoglądał się mord wszystkich w promieniu 30 kilometrów i wie, kto swój, a kto nie. On był inny. Widać to było na pierwszy rzut oka. Wytarte jeansy, solidne choć znoszone buty wojskowe na nogach, stary plecak ze stelażem i czapka z daszkiem na głowie. Wyglądał jak… autostopowicz. Tyle, że od dawna nie było już autostopowiczów.

          Początkowo wzięliśmy go za wędrownego handlarza, ale nic nie sprzedawał i kupować też nie chciał. Zadawał za to dużo pytań. Wszyscy gadali, że dziwnych. Niektórzy szemrali, że dobrze by było, gdyby sobie poszedł, ale wójt postanowił go ugościć, więc reszta wsi pogodziła się szybko z jego obecnością. Osobiście nie miałem zdania w tej sprawie, zresztą, nikogo by ono nie obchodziło. Nie jestem stąd i nigdy nie będę. Przyjechałem z miasta i tak pozostanie. Tutaj nic, nigdy się nie zmienia.

 

          Tym bardziej byłem zdziwiony, gdy po kilku dniach zastałem go na swoim progu. Uśmiechał się serdecznie i doszedłem do wniosku, że musi być mniej więcej w moim wieku - cokolwiek miałoby to teraz znaczyć. Odwzajemniłem uśmiech.
- Dzień dobry – zaczął.
- Dzień dobry – odpowiedziałem i natychmiast uderzyła mnie zwyczajność tej wymiany uprzejmości.
- Mogę zająć panu chwilę? – zażartował.
- Dobrze – odparłem, nie siląc się przy tym na dowcip.
- Słyszałem od wielu osób, że nie jest pan stąd.
- To prawda.
- Miastowy?
Pokiwałem ostrożnie głową, nie będąc pewnym, w jakim kierunku zmierza ta konwersacja.
- Miejscowi nie należą do wylewnych – stwierdził. – Dlatego pomyślałem, że pan mógłby mi pomóc. Szukam pewnych miejsc. Dość nietypowych. Może coś się panu obiło o uszy? W zamian opowiem to i owo. Na przykład o Warszawie. Bo pan jest z Warszawy, prawda? Słyszałem od jednego z gospodarzy…


          Zaprosiłem go do środka i rozmawialiśmy długo. Chciał usłyszeć o wszystkim, ale w szczególności o tej starej rybaczówce nad brzegiem leśnego jeziora, w której podobno straszy. W zamian opowiedział mi o Warszawie, a ja nie mogłem mu uwierzyć. Tej nocy nie zmrużyłem oka.

Rankiem zniknął i wszyscy myśleli, że na dobre. Ja też tak podejrzewałem, choć w przeciwieństwie do reszty, nie byłem z tego powodu zachwycony. Po kilku dniach jednak wrócił. Zamknęli się z wójtem w jego chałupie i chyba o czymś debatowali. Gospodyni odprawiała ciekawskich od drzwi z kwitkiem. Następnego dnia wyruszył w drogę z samego rana. Nie widziałem tego na własne oczy, bo oczywiście spałem (Nigdy nie przywyknę do wiejskiego rytmu życia). Sensacją było to, że zabrał ze sobą najstarszego syna wójta, Michała. Cała wieś, przez jakiś czas, żyła tym wydarzeniem.

 

          Minęło wiele wiosen i kolejne zimy. Pewnie zapomniałbym o "autostopowiczu", gdyby nie powracające wspomnienie naszej nocnej rozmowy i wizja miasta, która nawiedza mnie w snach. Miasta, które pomimo zniszczeń kolejny raz przetrwało i niestrudzonych ludzi, którzy tam żyją. Michał zamieszkał w sąsiedniej osadzie i pobrał się z Mariolą, swoją dziewczyną z podstawówki. Wyremontowali jakąś opuszczoną chałupę i założyli własne gospodarstwo. Podobno myślą o powiększeniu rodziny. Wszyscy uważają to za cud. Dla mnie cud zdarzył się jednak dopiero dzisiaj. On powrócił!

 

          Początkowo go nie rozpoznałem, chyba nikomu się to zresztą nie udało. Podszedł do nas gdy, jak w każde letnie popołudnie, siedzieliśmy pod opuszczonym sklepem przy dawnej szosie, racząc się samogonem. Przywitał się i przypomniał kim jest. Wyglądał inaczej. Początkowo nie byłem pewien, co się zmieniło, potem nie mogłem uwierzyć. On… zestarzał się. Naprawdę się zestarzał. Nie wygląda już na kogoś w moim wieku, mógłby być moim starszym bratem. Nie mogę sobie ułożyć tego wszystkiego w głowie. Wiem jednak jedno, dziś wieczorem przyjdzie do mnie. Wiem, bo sam go zaprosiłem. Będziemy rozmawiać i znowu usłyszę historie o szerokim świecie. Gdy skończy, opowiem mu o zagajniku, tym, w którym nocami słychać czasem krzyki, a potem... Znowu zobaczę Warszawę.

 

                                                                                             Aleksander Daukszewicz

Nowa Anglia

     
          Nowa Anglia faktycznie była piękna jesienią, a ostatnimi czasy wręcz zapierała dech w piersiach.

 

          Zostawiliśmy za sobą Boston, jechaliśmy wybrzeżem, odnajdując zarosłe drogi prowadzące przez lasy płonące czerwienią i złotem. Od czasu do czasu znajdowaliśmy ścieżkę nad sam ocean, patrzyliśmy w dal i oddychaliśmy słonym powietrzem. Dopóki konie dawały radę po kamienistej plaży trzymaliśmy się morza, wiedząc, że prędzej czy później trafimy na rybackie osady. Zakładaliśmy się, widząc z dala kopce kamieni wylizanych przez ocean, czy na wydmach stała kiedyś willa, a może strzelista latarnia morska. Zawsze podjeżdżaliśmy bliżej, każdemu miejscu dawaliśmy szansę do nas przemówić. Od dawna bezskutecznie.

 

          Raz zdarzyło się, że wręcz osłupiałem z wrażenia, kiedy wjechaliśmy w ruchomą mozaikę barwnych liści niesionych wiatrem, spadających na kamienie i piasek i osiadających dalej, tworząc na wodzie falujący dywan, którego kolory przywiało tu chyba z czarodziejskiej Persji. Na północnym wschodzie, prawie przed nami, wynurzyła się grupa pięciu humbaków. Zaczęły skakać jeden po drugim zamierając na chwilę w powietrzu, jakby czas stawał w miejscu przez sekundę, a potem uderzały z impetem w morze w rozbryzgach piany. A w tle wznosił się przeżarty rdzą szkielet zarytego w dno tankowca.

 

           Zza kurtyn spadających liści dostrzegłem kobietę i dziecko. Wyciągali ręce w kierunku odległych wielorybów. Chłopiec machał zawzięcie w stronę białych fontann pojawiających się nad stalowobłękitną taflą wody.

 

           Podjechałem bliżej. To ja byłem tym od gadania. Siedziała na starym pniaku w szarej, wełnianej sukience. Uśmiechnęła się lekko. Wyglądała na po trzydziestce. Lata smagania słonym wiatrem dodały jej śniadej twarzy powagi i szlachetności. Oczy miała koloru morza.

 

- Dzień dobry Pani - powiedziałem zsiadłszy z konia.
- Dzień dobry, nie musicie się przedstawiać.
- Vincent Tagore - odpowiedziałem.
- Gwen Daniels, ale nie o tym mówiłam. Byli tu wcześniej tacy jak wy.

 

           Zwróciłem uwagę na jej nowe ubranie. Z pewnością należała do jakiejś miejscowej społeczności. To dobrze.

 

- Czyżby? - uśmiechnąłem się miło.
- Tak - westchnęła - i nie ma tu już żadnych historii ukrytych pod kamieniem, żadnych wspomnień zagubionych wśród lasów.

          Stałem przez chwilę w milczeniu z chyba wyjątkowo głupią miną. Gwen odwróciła spokojnie oczy i zapatrzyła się w dal. Fala zawrzała między kamieniami, obmyła końskie kopyta, przelała się po moich butach. Podskoczyłem i zakląłem. Kędzierzawy chłopiec - na oko czteroletni - zaśmiał się perliście.

 

- Mieszka pani z kimś? - Zapytałem patrząc na dziecko uciekające boso przed falą.
- Jestem sama. Nie ma w okolicy nikogo. Czasem wybieramy się do Bostonu. Ale mieszkamy we dwoje tu.
- Nie lepiej z innymi?
- Po co? Wszyscy jesteśmy martwi.
- A on? - wskazałem na chłopca.
- Nick urodził się dawno temu.
- Może się normalnie rozwijać. Przez jakiś czas. Chce Pani?
- Nie. Lepiej, żeby nigdy nie zrozumiał, co to za świat. Poza tym która matka w głębi serca naprawdę chce, żeby jej synek dorósł? - powiedziała śmiejąc się przez łzy.
- Mój synek zginął w 2012 - odpowiedziałem po chwili, wsiadając na konia.
- Proszę wziąć mnie za rękę.

Podjechałem, a on wstała i wyciągnęła dłoń. Miała spracowane, szorstkie palce, ale suche i ciepłe.

- Jest w tobie tyle życia... - mówiła cicho - chodź, bądź dla mnie dobry, ugoszczę was, jutro ruszycie dalej...
Zastanawiałem się przez chwilę.
- Czy Ci, którzy byli przed nami, popłynęli do tankowca?
- Nikt stamtąd nie wrócił.
- Dziękuję. - obróciłem koniem i ruszyłem w stronę towarzyszy.

           Przejeżdżając koło Gwen i jej synka specjalnie rozbryzgiwaliśmy wodę, udało mi się nawet spiąć konia tak, żeby wierzgnął i zatańczył na tylnych kopytach. Chłopiec cieszył się i klaskał. Pojechaliśmy dalej na północ, licząc na to, że trafimy na rybaków i dowiemy się czegoś więcej o tankowcu. Mieliśmy kolejny cel w naszej niekończącej się wędrówce.

                                                                                                                          Bartłomiej Fabiszewski

Ten Dzień

 

​​      W Nowym Yorku właśnie zachodzi słońce. Złota fala zalewa Manhattan od Bowling Green po Harlem. Promienie słońca skrzą się
w milionach spękanych okien niegdyś wspaniałych drapaczy chmur. Świetliste macki pełzają po zarośniętych trawą ulicach China Town, East Village, Hell’s Kitchen i Hamilton Heights. Wszędzie słychać porykiwania, piski i wycie zwierząt, zamieszkujących Central Park.

          Abbe siedzi na ławce niedaleko mostu Brooklyńskiego. W zamyśleniu spogląda na drugi brzeg paląc papierosa i pijąc zwietrzałe, importowane piwo. Położyła bose stopy na dużym, wojskowym plecaku ze stelażem, w którym trzyma cały dobytek; kilka par ubrań, buty trekkingowe, dziurawy płaszcz przeciwdeszczowy, nóż, maczetę, prowiant na kilka dni i swoje narzędzie pracy – habit Sióstr Miłosierdzia wraz
z czepkiem, drewniany różaniec i kieszonkowy modlitewnik obszyty brązową skórą.

 

- Myślisz, że to dzisiaj? – na te słowa dziewczyna powoli obraca się za siebie.
 

          Kevin uśmiecha się, podchodzi i siada obok niej. Wyjmuje z kieszeni dżinsowego bezrękawnika mały, odarty z kory patyk i wkłada go do ust, udając, że zaciąga się dymem papierosowym.
 

- Ty tak na serio z tym rzucaniem palenia? – Abbe spokojnie zadaje pytanie.
 

- Zostało nam już niewiele tytoniu – mężczyzna wzrusza ramionami - a poza tym, z nas dwojga to ty jesteś bardziej nie do zniesienia baz fajka. Nie chcę nawet myśleć, co by się stało gdyby się skończyły. Alex musiałyby przywiązać cię do jakiegoś drzewa czy coś.
 

          Oboje parskają śmiechem. Abbe przysuwa się bliżej, jak kot pakuje się pod ramię Kevina pozwalając się przytulić. Wierzchem dłoni muska jego gęstą, brunatną brodę – Ogoliłbyś się.
 

          Nie odpowiadając na ewidentną zaczepkę, Kevin rozsiada się wygodniej i zanurza twarz w jej gęstych, sosnowych włosach.
 

- Siedzimy tu już prawie cały cykl księżyca. Nie uważasz, że powinniśmy się stąd zbierać?

 

- A gdzie chcesz iść? Na północ, na południe… gdzie? Za kilka tygodni zrobi się zimno i może spaść śnieg – w głosie dziewczyny brzmi delikatna nuta smutku – tu przynajmniej jest ciepło i bezpiecznie.

 

- Spokojnie, tak tylko pytałem – próbuje ją uspokoić – możemy tu zostać, ile będziemy chcieli. Alex też nie chce się nigdzie ruszać. Powinniśmy się jednak lepiej rozeznać w okolicy. Może są tu gdzieś jakieś „dobre miejsca”, z których udałoby się skorzystać.

 

          Para na ławce patrzy na drugi brzeg East River, gdzie zanurzone kilka pięter w wodzie, stoją zrujnowane wieżowce dzielnicy handlowej. Szczyty budynków płoną pomarańczowym światłem, u podnóży zaś budynki szklą się chłodnym granatem. Niczym monumenty pozostawione tu przez obcą cywilizację górują nad zatoką. Poprzekrzywiane we wszystkie strony, przypominają teraz uzębienie sześciolatka.

 

– I jak… myślisz, że to dzisiaj? - mówi Kevin, patrząc na zalaną złotem panoramę.

- Nie wiem, może – Abbe krzywi się udając zamyśloną.

- Możemy się założyć – Kevin zaczyna od nowa – jeżeli to dziś, będziemy się w nocy dymać.

Abbe chichocze – a jeśli nie to, co? Nie będziemy?

- Sama widzisz, że nie możesz przegrać – mężczyzna zaciąga się na niby, wstrzymuje oddech, z sykiem wypuszcza powietrze.

- To może podniesiemy poprzeczkę. Jeżeli nie, to ty i Alex… – dziewczyna urywa wpół zdania.

          W jednej chwili wszystkie wieżowce ożywają setkami spłoszonych ptaków, które niczym czarne iskry strzelają w powietrze we wszystkich kierunkach. Abbe zrywa się z ławki i podbiega do barierek przy rzece. Nad wodą unosi się ciche, basowe vibrato wprawiające całą okolice w drżenie. Kamyczki wokół dziewczyny podskakują na chodniku niczym ziarna kukurydzy na rozgrzanej patelni.

- Zaczęło się, Kev! To dzisiaj! – krzyczy podniecona. Wiatr znad zatoki rozwiewa jej jasne włosy.

          I zaczyna się. Jeden z wieżowców zatrząsł się delikatnie. A potem powietrze eksploduje hukiem tysięcy pękających szyb i piekielnym jazgotem gnącej się stali. Niczym wieloryb, budynek uderza jednym bokiem w taflę wody, rozbryzgując ją na wiele metrów w górę. Fala wypiętrza się błyskawicznie i, docierając na drugi brzeg, ścina Abbe z nóg.

          Kevin podbiega do przemoczonej dziewczyny i pomaga jej wstać. Ona drży z zimna i ekscytacji. Po jej policzkach spływa woda zmieszana z łzami.

- Widziałeś to?!

          Kev nie odpowiada. Nie znajduje słów.

                                                                                       Zbigniew Zych    

copyright: JonasDeRo

bottom of page